Jak to mówią: „mądry Polak po szkodzie” – jestem doskonałym przykładem że to nie ma pokrycia w rzeczywistości co wyszło przy kolejnej aktualizacji Ubuntu 🙂 Do rzeczy:
Jakiś czas temu przechodziłem z wersji 9 do 10 ubuntu i oczywiście zamiast przeczytać wcześniej w necie o aktualizacji od razu kliknąłem aktualizuj. Wszystko się przemieliło, uruchomiło ponownie i… system nie wstał 🙂 Ponieważ nie chciało mi się zbytnio grzebać szybko zainstalowałem z powrotem ukochaną 9 – bezproblemowo głównie dlatego że wszystko było na osobnych partycjach (/home /var /usr + dane). Po zainstalowaniu systemu odwiedziłem forum ubuntu a tam pierwszy post z informacją że jakieś 15% aktualizacji kończy się powodzeniem 🙂 Wystarczyło chwile poszperać w necie i oszczędziłbym sobie z 3h roboty.
Dzisiaj nadeszła ta chwila w której w moim ubuntu 10.10 pojawiła się aktualizacja do 11.04. Co zrobiłem ? Zainstalowałem bez sprawdzenia czy się uda 🙂 No bo przecież niemożliwe żeby dwa razy przyłapać takiego zonka. Wszystko się poinstalowało, restart, logowanie i system się odpala. Jest sukces czyli jednak bycie hardkorem to fajna sprawa.
Niestety do czasu 🙂 System odpalił mi się z wodotryskami jakimś „unity” i nie dość że nie wiem gdzie co jest (efekciarstwo w przypadku OSa do pracy to tragedia) to jeszcze przy kliknięciu na pasek z ikonami system się zawiesza.
5 restartów, problem z partycją i w końcu przy logowaniu włączyłem z powrotem funkcję „klasyczny ubuntu”. Wszystko działa i jest gites.
Na przyszłość nie instalujcie aktualizacji do ubuntu przed sprawdzeniem na forum czy wszystko jest ok.
W moim przypadku przyzwyczajenie z debiana lenny do instalowania każdej aktualizacji w ciemno jest na prawdę straszne i nie sprawdza się w żadnym innym systemie operacyjnym.